„Studia
to najlepszy czas, najlepszy okres w życiu”. „Jak polubiłaś liceum, studia
pokochasz”! Imprezy do rana, kasa z nieba, ciekawe wykłady i jeszcze ciekawsze
ćwiczenia. Podróże, wymiana jedzenia na alkohol, praktyka zawodowa. Gdzie ja się
pytam? Gdzie?
Bałam się. Bałam się jak cholera już
wtedy, kiedy wertowałam strony książek przed maturą. Tęskniłam za liceum już na studniówce.
Ale ufałam. Ufałam, że pochłoną mnie te wszystkie szalone rzeczy, które można robić
nie mieszkając z rodzicami. SAMODZIELNOŚĆ! WOLNOŚĆ! MŁODZI, PIJANI, ZBUNTOWANI!
Bałam się, ale czekałam. No i się doczekałam.
Okazało się, że samodzielność to też
płacenie rachunków i robienie zakupów za SAMODZIELNIE zarobione pieniądze, a na
szaloną imprezę nie ma już krzty energii po dziesięciogodzinnej zmianie w
pracy. Okazało się też, że większość wykładów i ćwiczeń przyda się w życiu i
praktyce zero razy, a właściwa praktyka to… trzy dni w szkole i trzy w
przedszkolu. Pierwszy dzień siedzisz oglądany jak małpka w zoo, drugi zaczynasz
już poznawać dzieci, choć nadal prowadzisz lekcję zwracając się do pojedynczych
osób wskazaniem na nie ręką, a w trzecim znasz już wszystkie imiona – akurat żeby
każdemu imiennie powiedzieć „do widzenia”. Życie studenckie kosztuje więcej niż
można policzyć. Kosztuje starych znajomych i czas.
Jeszcze trzy lata temu chodziłam
sobie do najlepszej pracy na świecie. Spędzałam osiem godzin na szykowaniu
ośmiornic na śniadanie, budowaniu zamków z klocków i przemierzaniu codziennie
dwóch kilometrów na huśtawki, a moim największym problemem było zabranie dziecka,
rowerka i psa jednocześnie. Wolne weekendy trwały wiecznie. Teraz o godzinie, o
której zazwyczaj kończyła się sobotnia impreza, wracam z pracy. Wracam i padam,
by za pięć godzin wstać i ruszać do boju. TERAZ spędzam pięć dni z siedmiu w
Poznaniu, gdzie w przerwie między narzekaniem a umieraniem na depresję chadzam
sobie na zajęcia. Pozostały czas spędzam nad książkami – błagając, żeby same
napisały licencjat. Nie chcą.
Ale nie samymi minusami student żyje. Są też te piękne chwile kiedy w wolny
czwartek można zobaczyć pluszowe koziołki biegające po rynku i kiedy siedząc na
samym środku najbardziej ruchliwego miejsca w Poznaniu, je się lody i, patrząc
pod słońce, obserwuje spieszących się donikąd ludzi, do których za moment
dołączymy. Kiedy dla odmiany zamiast usłyszeć „Pani nie umie pisać, nie podoba
mi się styl”, słyszy się, że „pięknie Pani pisze, czekam na ciąg dalszy”. I w
końcu kiedy jadąc przyklejonym z gorąca do regionalnego, pociągowego fotela
widzi się z okna tablicę z napisem „Chodzież”.
Nie tak to miało wyglądać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz