Obrażanie się mam wpisane w płeć. Babskie fochy. Czasem słusznie, czasem „bo tak”, a czasem na przekór – nigdy na
długo. Kiedyś, jeszcze w szkolnej ławce,
usłyszałam, że nie wychodzi się z domu trzaskając drzwiami. Dało do myślenia i
przełożyło się na życie. Powtarzane jak mantra, zostało mottem. „Niech nie zachodzi słońce nad zagniewaniem naszym.”
Staram się. Naprawdę się staram,
ale czasami przychodzi ten moment, kiedy zdanie przybierze inny kształt od
zamierzonego. Albo gdy padną dwa słowa za dużo. Dwa słowa, które skutkują
obustronnym milczeniem. Ciszą (wcale nie błogą). I w tej właśnie ciszy uruchamia
się „nie trzaskaj drzwiami”, a zaraz za nim cała lawina myśli. A gdyby nie było
już okazji do wyjaśnienia sytuacji? Wysłuchania argumentów? Sprostowań, zgody, przeprosin.
Gdyby jutro rano któraś strona się nie obudziła? Albo gdyby świat miał się skończyć?
Czy te dwa słowa, pozostałe w zawieszeniu, pozwoliłyby "być" jak dotychczas?
Nie zasypiam, kiedy nie jestem „na
czysto”. Kiedy nie mam pewności, że cokolwiek się nie stanie, kropka będzie
stała tam, gdzie stać powinna i nie będzie jej zastępował wielokropek.
Egoistyczne? Może. Ale prawdziwe. Nie ryzykuję. Przepraszam. Wyciągam rękę na
zgodę. Nawet jeśli czasem nadal uważam, że miałam rację. Nie warto. Czasem
drugi człowiek jest ważniejszy niż najważniejsza racja… Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz